Lecąc na Maltę nie znałem historii tej wyspy, nie wiedziałem
wiele o jej kulturze. Zazwyczaj staram się przygotowywać do wyjazdów, tym razem
było inaczej, do przewodnika zajrzałem dopiero w samolocie. Może to zabawne,
ale Malta kojarzyła mi się z wakacyjnymi kursami języka angielskiego. Na wyjazd
namówił mnie trener, zachwalając tamtejszy półmaraton. Ostatecznie doszedłem do
wniosku, iż w środku zimy, gdy za oknem szaro i buro, fajnie będzie wyrwać się
na kilka dni w ciepłe miejsce i przebiec półmaraton w gronie znajomych.
Z Warszawy wyruszyliśmy w czwartek, wczesnym rankiem.
Polecieliśmy do Frankfurtu, tam przesiedliśmy się do samolotu lecącego na
Maltę. Kiedy podchodziliśmy do lądowania, z okna samolotu roztaczał się widok
na małą, ale urokliwą wyspę. Od razu zwróciłem uwagę na dużą ilość wież
kościelnych i jednostajną, charakterystyczną dla krajów śródziemnomorskich
zabudowę. Wiedziałem już, że będzie mi się tu podobać.
Drugiego dnia po przyjeździe małą grupą wybraliśmy się do
stolicy Malty La Valletty. To najmniejsza stolica europejska, malowniczo
położona nad Morzem Śródziemnym. Malta przez wieki przechodziła z rąk do rąk,
znajdowała się pod panowaniem arabskim, hiszpańskim, francuskim, brytyjskim i
dopiero w drugiej połowie XX w uzyskała niepodległość. Te burzliwe dzieje mają
swój wyraz w architekturze La Valletty – styl mauretański przewija się ze
stylem charakterystycznym dla krajów Europy Południowej, do tego liczne
fortyfikacje i wpływy brytyjskie. Taki kulturowy miszmasz. Spacerowałem więc po
ciasnych, stołecznych uliczkach, robiąc zdjęcia niezwykłym balkonom, wystawom
sklepowym, wejściom do kamienic. To miejsce mnie urzekło.
Kolejnego dnia, z uwagi na niedzielny bieg, postanowiliśmy
odpocząć, zostaliśmy w hotelu, wypuszczając się jedynie na obiad do pobliskiej
knajpy. Było obowiązkowe ładowanie węgli – ja wybrałem tagiatelle z mięsem z
królika, który jest lokalnym przysmakiem, pycha J
Nadszedł dzień półmaratonu. Trasa biegu prowadziła z
położonej w środkowej części wyspy Mdiny do miejscowości Sliema na wybrzeżu.
Przez pierwsze 10 km czekał nas przyjemny zbieg, przynajmniej tak nam się
wydawało, a później trasa stawała się płaska. Na start w Mdinie, który
zlokalizowany był u bram starego miasta, dojechaliśmy taksówką. Na starówce
przeprowadziliśmy rozgrzewkę, miło było pobiegać wąskimi, kamiennymi uliczkami.
Koło 9.00 ustawiliśmy się na mocno zatłoczonym starcie, a punktualnie o 9.15
ruszyliśmy. Pogoda początkowo była dość przyjemna, lekkie zachmurzenie, ok.
12°C. Od samego początku trasa prowadziła w dół. Starałem się utrzymywać tempo
3.50. Po ok. 2 km zerwał się mocny wiatr, na horyzoncie pojawiły się groźnie
wyglądające chmury, a przede mną całkiem spory podbieg. Ale jak to? Przecież
przez pierwsze 10 km miał być zbieg... Po ok. 30 min od startu zaczął padać
deszcz, początkowo przyjemny, ale wkrótce przeszedł w prawdziwą ulewę z silnymi
porywami wiatru. Byłem cały mokry. Po pewnym czasie przestałem zwracać uwagę na
tworzące się kałuże i skoncentrowałem się na biegu, walcząc z silnym, bocznym wiatrem.
Po ok. 20 min przestało padać i wyszło słońce. Na ostatnich kilometrach przyspieszyłem
i zafundowałem sobie istny bieg z narastającą prędkością. Na metę wpadłem z
czasem 1:23:19, średnie tempo 3.55. Zupełnie niespodziewanie zrobiłem życiówkę.
Równie dobrze pobiegli moi znajomi.
Bieg oceniam pozytywnie, trasa fajna, choć z uwagi na
pogodę, nie było łatwo, dobrze zlokalizowane punkty z wodą i gąbkami, przyzwoite
oznaczenia trasy. Jedyny poważny mankament to organizacja depozytów. Worki z
osobistymi rzeczami biegaczy bez ładu i składu zostały wrzucone do furgonetek,
które ze startu pojechały na metę. Po biegu okazało się, że sam muszę znaleźć
swój worek. Przez ponad pół godziny grzebałem w czarnych torbach, szukając
swojego numeru. Byłem zły i cała ta sytuacja odebrała mi radość z wyniku.
Tego samego dnia wieczorem wybraliśmy się do Mdiny, żeby
pospacerować uliczkami tego urokliwego miasta. Podróż miejskim autobusem trwała
ponad godzinę, ale trudy dojazdu zrekompensował nam pyszne ciasta jakie
zjedliśmy w małej kawiarni zlokalizowanej na starym mieście. To była taka mała
nagroda za dobry bieg. Mdinę zdecydowanie polecam, urocze miejsce.
Z kolei następnego dnia udaliśmy się na wyspę Gozo położoną
na północny zachód od Malty. Na Gozo płynie się promem z miejscowości Cirkewwa
do portu w miasteczku Mgarr, rejs trwała ok. 30 min. Po Gozo poruszaliśmy się
wycieczkowym autobusem, który zawoził nas do ciekawszych miejsc. Niestety
padało cały dzień, więc zwiedzanie nie sprawiało mi takiej przyjemności jak
zazwyczaj. Gozo jest wyspą dużo bardziej zieloną niż Malta, mieszkańcy zajmują
się głównie uprawą pomidorów i ziemniaków, żyją też z turystyki, choć poza
sezonem turystów na Gozo było jak na lekarstwo. Bardzo podobała mi się stolica
wyspy, miasto Victoria, pełne urokliwych, ciasnych uliczek. Pojechaliśmy także
nad zatokę Dwejra, gdzie podziwialiśmy pięknie ukształtowane klifowe wybrzeże
wyspy, wraz z Lazurowym Oknem, czyli wielkim łukiem skalnym, wyglądającym
niczym rama okienna z widokiem na Morze Śródziemne.
We wtorek – pożegnanie z Maltą i powrót do domu.
To był bardzo udany wyjazd, zarówno biegowo, jak i
towarzysko. Po raz kolejny przekonałem się, że turystyka biegowa to świetne
połączenie, a jak doda się do tego dobre towarzystwo, to udany wyjazd
gwarantowany. Polecam Maltę na biegowo, naprawdę warto!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz