poniedziałek, 30 marca 2015

10. PZU Półmaraton Warszawski

„Dekada, która zmieniła polskie bieganie” – takie hasło promowało 10. PZU Półmaraton Warszawski. Rzeczywiście, coś w tym jest, rozbiegała nam się Polska przez te 10 lat. Bieganie stało się sportem niezwykle popularnym, modnym, nikt już się nie dziwi widząc dziewczyny biegające w kolorowych strojach, czy facetów w obcisłych spodniach. Bieganie jest cool, czasami mam wrażenie, że aż za bardzo, że bardziej liczą się lajki na fajsie, gadżety, kolorowe ciuchy, niż sama przyjemność z biegania. Mimo to cieszę się, że ludzie biegają, nawet jeśli jest to trochę na pokaz, zawsze lepsze to, niż siedzenie przed telewizorem.

Ale wróćmy do niedzielnego półmaratonu. Długo nie mogłem się zdecydować, czy wystartować czy nie. Jedni zachęcali, drudzy odradzali. Ostatecznie zapisałem się. Mam sentyment do tego biegu, od niego wszystko się zaczęło. Równo dwa lata temu, po kilku miesiącach przygotowań, pobiegłem swój pierwszy półmaraton, to wtedy złapałem bakcyla. Miałem całkiem niezły czas jak na pierwszą połówkę 01:34:44. 

Poza tym w tegorocznej edycji półmaratonu podobała mi się nowa trasa – szybka, z jednym trudniejszym podbiegiem, no i z niepowtarzalną szansą pobiegnięcia odcinkiem Trasy Łazienkowskiej. Myślę, że zmiana przebiegu trasy w związku z zamknięciem Mostu Łazienkowskiego, paradoksalnie wyszła warszawskiej połówce na dobre.  

Organizacja całej imprezy stała na wysokim poziomie. Pakiet startowy szybko i bez kolejki odebrałem na Stadionie Narodowym, tam też zlokalizowane było Expo. Bardzo pozytywnie oceniam też organizację miasteczka biegowego, pomimo, że ogarniecie tego wszystkiego było dość trudne, gdyż część obiektów znajdowała się na Placu Piłsudskiego (m.in. depozyty), a meta i zaplecze z nią związane – na Placu Teatralnym. Mimo to wszystko działało bez zarzutu.

Na starcie nie było tłoku, a trasa, jak już pisałem, miała zdecydowanie szybki charakter i była dobrze oznaczona.

Mile zaskoczyli mnie warszawscy kibice, których było całkiem sporo na trasie, w szczególności na jej ostatnich kilometrach. Ciągle nie jest to Berlin, gdzie całe miasto celebruje bieg, ale myślę, że powoli Warszawiacy zaczynają czuć ten klimat.

A jak mi się biegło? Krótko i na temat – super. To był mój dzień, mój bieg. Czułem się dobrze, miałem cel, byłem skoncentrowany, zachowałem chłodny umysł. To wszystko i oczywiście treningi, przyniosło rezultaty. Planowałem złamać 1:23, a wbiegłem na metę z czasem 01:21:51. Pamiętam moment, kiedy zza zakrętu wyłoniła się meta, zegar pokazywał, że ciągle mam szansę złamać 1:22, pognałem ile sił w nogach i udało się. Jestem bardzo zadowolony.


Było to piękne wydarzenie. Za miesiąc kolejne – Orlen Warsaw Marathon, oby równie udane jak wczorajsze. Czeka mnie blisko miesiąc ciężkiego treningu, wchodzę w etap bezpośredniego przygotowania startowego. Trzymajcie kciuki! 

A to ja na 20 km (Mateusz dzięki za zdjęcie):


niedziela, 22 marca 2015

Budapeszt

Zakochałem się w Budapeszcie :) Lubię podróżować, wychodzę z założenia, że w każdym kraju jest coś ciekawego do zobaczenia, ale Budapeszt wyjątkowo mnie urzekł i zapadł w pamięć. Byłem tam raptem dwa dni, to zdecydowanie za krótko. Udało mi się jednak zobaczyć to miasto w nocy i za dnia, w promieniach wiosennego słońca. Nocą, to miasto światła, efektywnie oświetlone mosty i budynki odbijają się w wodach Dunaju. Przez 3 godziny spacerowałem wzdłuż rzeki, przechodząc mostami raz na jeden, raz na drugi brzeg. Za dnia Budapeszt to dumne, majestatyczne miasto, trochę przypominające Wiedeń. Jednakże czuje się tu pewną lekkość, polot, co odróżnia to miasto od austriackiej stolicy. Może to uśmiechnięci ludzie, może soczysty, czerwony kolor węgierskiej papryki, a może promienie słońca, które towarzyszyły mi podczas pobytu.

Biegałem tam, nie mogło być inaczej. Buty biegowe to element każdego mojego podróżnego ekwipunku. Budapeszt raczej nie jest przyjazny biegaczom, nie ma tyle parków jak w Warszawie, wszędzie budynki, chodniki, niewiele drzew, takie jest moje wrażenie. Jest jednak miejsce zgoła inne od całego miasta, swoista Mekka tutejszych sportowców – to Wyspa Maragret. Znajdują się na niej baseny, korty, boiska, a brzegiem wyspy wytyczono ścieżkę biegową o długości ok. 5 km. Można tu nieźle pobiegać, podziwiając budapesztańskie widoki.

Mamy w Polsce polityka, który chciałbym mieć Budapeszt nad Wisłą. Ja też chcę! Ale nie w przenośni, tylko tak naprawdę, z całym jego pięknem. Obiecałem sobie, że kiedyś tam wrócą i pobiegnę w półmaratonie, albo maratonie :)

Most Łańcuchowy nocą:

Widok na  Budapeszt ze Wzgórza Gellerta:

Ścieżka biegowa na Wyspie Margaret:




niedziela, 15 marca 2015

On The Run & Falenica

Za mną dość ciężki biegowy tydzień – dwa starty, a do tego kolejna 30tka w ramach przygotowań do Orlen Warsaw Marathon. Ale po kolei.

W czwartek pobiegłem w kolejnej edycji On The Run. Muszę przyznać, że bardzo, ale to bardzo nie chciało mi się startować tego dnia. Po całym dniu pracy wróciłem do domu i postanowiłem się zdrzemnąć. Obudziłem się o 19.30, a o 20.00 byłem umówiony na rozgrzewkę na Agrykoli. Przez głowę przeszła mi myśl, żeby odpuścić i dalej drzemać pod ciepłym kocykiem, ale siłą  woli zwlokłem się z łóżka i pojechałem na stadion. Doszedłem do wniosku, że najwyżej przebiegnę dystans 5 km treningowo. Po półgodzinnej rozgrzewce poczułem się lepiej i zapragnąłem jednak trochę powalczyć na trasie biegu. Trasa różniła się od poprzedniej, czekał nas dość mocny podbieg pod pomnik Chopina w Łazienkach, z drugiej strony było mniej zakrętów w porównaniu z poprzednimi edycjami. Ostatecznie pokonałem trasę w czasie 18:20, taki sam wynik miałem w zeszłym roku podczas Piaseczyńskiej Piątki i zrobiłem wtedy życiówkę. Od ostatniego On The Run poprawiłem się o 17 sekund, co świadczy o wzroście formy. Super, myślę, że na prostej trasie i przy dobrym samopoczuciu mógłbym pokusić się o złamanie 18 min.

Sama impreza była jak zwykle perfekcyjnie zorganizowana. Dobrze oznaczona i oświetlona trasa (przypominam, że biegliśmy w nocy), fajny pakiet startowy, napoje, smaczny makaron, do tego wszystkiego świetna atmosfera. Chyba nie odpuszczę kwietniowej edycji J

Z kolei w sobotę pobiegłem finałową dychę w Falenicy. Wczorajszy wynik nie wchodził już do klasyfikacji generalnej, a szkoda, bo przekroczyłem metę z czasem 39:15, ustanawiając tym samym moją falenicką życiówkę. Byłem dość zaskoczony wynikiem, gdyż biegło mi się dość ciężko, w szczególności drugą pętlę. Zająłem dziewiąte miejsce w klasyfikacji generalnej. Finałowy bieg zakończył cykl Biegów Górskich Falenica 2014 / 2015. Będzie mi brakowało falenickiego lasu, podbiegów, piachu, pewnie wpadnę tam od czasu do czasu na cross, gdyż nie znam lepszego miejsca w okolicach Warszawy do biegania tego typu treningów. A wraz z nadejściem zimy zapewne znów stanę na starcie kolejnego kultowego cyklu.

Wisienką na torcie niech będzie dzisiejsza 30tka, którą pobiegłem w spokojnym tempie 5.00, wykonując tym samym dobrą pracę tlenową. Opracowałem całkiem fajną trasę na południu Warszawy: wyruszyłem z Saskiej Kępy, pobiegłem do Trasy Siekierkowskiej, po przekroczeniu Wisły skierowałem się na Wał Zawadowski, skręciłem w ul. Zaściankową, dalej Vogla i dobiegłem aż do Wilanowa. Z Wilanowa pobiegłem ul. Sobieskiego do Łazienek, przeciąłem park i pobiegłem nad Wisłę, dalej wzdłuż rzeki, do mostu Świętokrzyskiego, na drugi brzeg Wisły i po praskiej stronie, ścieżką biegową wróciłem na Saską Kępę. Polecam tę trasę, jest płaska, niemonotonna, idealna na długie wybieganie.


A poniżej moje trofea z minionego tygodnia J


niedziela, 8 marca 2015

30tki

Dokładnie za siedem tygodni Orlen Warsaw Marathon, więc przygotowania do królewskiego dystansu idą pełną parą. Treningi opieram głównie na sile biegowej oraz na wypracowaniu odpowiedniej wytrzymałości. I właśnie na tym drugim aspekcie chciałbym się skupić, a dokładnie nad sensem długich przedmaratońskich wybiegań.

Środowisko biegaczy jest w tej sprawie dość podzielone, jedni twierdzą, że długie, trzydziesto, czterdziesto – kilometrowe wybiegania nie mają większego sensu, polegają na tłuczeniu kilometrów, co zamula organizm biegacza, wyczerpuje go i wydłuża jego regenerację. Po drugiej stronie barykady stoją zwolennicy długich wybiegań. Ja zaliczam się do tej drugiej grupy.

W poprzednim sezonie, przed maratonem w Berlinie zrobiłem tylko jedną trzydziestkę. Fakt, Berlin nie był moim biegiem docelowym, w zeszłym roku skupiałem się na przygotowaniach do półmaratonu w Zurychu, a później BMW Półmaratonu Praskiego. W Berlinie źle byłem ustawiony, przez co bieg był szarpany, nierówny. Inna sprawa, że zabrakło wytrzymałości. Powyżej 20 km czułem jak siły powoli odpływają, a mój organizm wkraczał w nieznaną sferę 20+. Nie wiedziałem jak to jest, bo wcześniej nie biegałem 30tek.

Mając w głowie doświadczenia z poprzedniego sezonu, w tym stawiam m.in. na długie wybiegania. Za mną już trzy dystanse po 30km, docelowo chciałbym przed Orlenem zrobić 5-6 długich wybiegań, w tym jedną 40tkę. Takie trening niewątpliwie budują wytrzymałość i oswajają organizm z długim dystansem maratonu. W maratonie, nie tylko nogi się liczą, ale także głowa, a może przede wszystkim ona. W tym roku dzięki długim wybieganiom postaram się oswoić swój organizm fizycznie i psychicznie z dystansem 42,195 m.

Podczas długich wybiegań potrzebuje sparingpartnera. 30tki zdecydowanie wolę biegać z kimś, gdyż pokonywanie takich dystansów w samotności to dla mnie mordęga. Dlatego bardzo się cieszę, że mogę biegać z Kubą, czy z Błażejem. Kilometry szybko lecą, a i tempo na ostatnich odcinkach można podkręcić.

Zachęcam więc przyszłych maratończyków - w weekend róbcie długie wybiegania, w spokojnej pracy tlenowej. To jeden z podstawowych elementów treningu maratońskiego.


A na zdjęciu poniżej Błażej i ja kończymy trzydziestkę J


niedziela, 1 marca 2015

Malta - półmaraton i nie tylko

Lecąc na Maltę nie znałem historii tej wyspy, nie wiedziałem wiele o jej kulturze. Zazwyczaj staram się przygotowywać do wyjazdów, tym razem było inaczej, do przewodnika zajrzałem dopiero w samolocie. Może to zabawne, ale Malta kojarzyła mi się z wakacyjnymi kursami języka angielskiego. Na wyjazd namówił mnie trener, zachwalając tamtejszy półmaraton. Ostatecznie doszedłem do wniosku, iż w środku zimy, gdy za oknem szaro i buro, fajnie będzie wyrwać się na kilka dni w ciepłe miejsce i przebiec półmaraton w gronie znajomych.

Z Warszawy wyruszyliśmy w czwartek, wczesnym rankiem. Polecieliśmy do Frankfurtu, tam przesiedliśmy się do samolotu lecącego na Maltę. Kiedy podchodziliśmy do lądowania, z okna samolotu roztaczał się widok na małą, ale urokliwą wyspę. Od razu zwróciłem uwagę na dużą ilość wież kościelnych i jednostajną, charakterystyczną dla krajów śródziemnomorskich zabudowę. Wiedziałem już, że będzie mi się tu podobać.

Drugiego dnia po przyjeździe małą grupą wybraliśmy się do stolicy Malty La Valletty. To najmniejsza stolica europejska, malowniczo położona nad Morzem Śródziemnym. Malta przez wieki przechodziła z rąk do rąk, znajdowała się pod panowaniem arabskim, hiszpańskim, francuskim, brytyjskim i dopiero w drugiej połowie XX w uzyskała niepodległość. Te burzliwe dzieje mają swój wyraz w architekturze La Valletty – styl mauretański przewija się ze stylem charakterystycznym dla krajów Europy Południowej, do tego liczne fortyfikacje i wpływy brytyjskie. Taki kulturowy miszmasz. Spacerowałem więc po ciasnych, stołecznych uliczkach, robiąc zdjęcia niezwykłym balkonom, wystawom sklepowym, wejściom do kamienic. To miejsce mnie urzekło.

Kolejnego dnia, z uwagi na niedzielny bieg, postanowiliśmy odpocząć, zostaliśmy w hotelu, wypuszczając się jedynie na obiad do pobliskiej knajpy. Było obowiązkowe ładowanie węgli – ja wybrałem tagiatelle z mięsem z królika, który jest lokalnym przysmakiem, pycha J

Nadszedł dzień półmaratonu. Trasa biegu prowadziła z położonej w środkowej części wyspy Mdiny do miejscowości Sliema na wybrzeżu. Przez pierwsze 10 km czekał nas przyjemny zbieg, przynajmniej tak nam się wydawało, a później trasa stawała się płaska. Na start w Mdinie, który zlokalizowany był u bram starego miasta, dojechaliśmy taksówką. Na starówce przeprowadziliśmy rozgrzewkę, miło było pobiegać wąskimi, kamiennymi uliczkami. Koło 9.00 ustawiliśmy się na mocno zatłoczonym starcie, a punktualnie o 9.15 ruszyliśmy. Pogoda początkowo była dość przyjemna, lekkie zachmurzenie, ok. 12°C. Od samego początku trasa prowadziła w dół. Starałem się utrzymywać tempo 3.50. Po ok. 2 km zerwał się mocny wiatr, na horyzoncie pojawiły się groźnie wyglądające chmury, a przede mną całkiem spory podbieg. Ale jak to? Przecież przez pierwsze 10 km miał być zbieg... Po ok. 30 min od startu zaczął padać deszcz, początkowo przyjemny, ale wkrótce przeszedł w prawdziwą ulewę z silnymi porywami wiatru. Byłem cały mokry. Po pewnym czasie przestałem zwracać uwagę na tworzące się kałuże i skoncentrowałem się na biegu, walcząc z silnym, bocznym wiatrem. Po ok. 20 min przestało padać i wyszło słońce. Na ostatnich kilometrach przyspieszyłem i zafundowałem sobie istny bieg z narastającą prędkością. Na metę wpadłem z czasem 1:23:19, średnie tempo 3.55. Zupełnie niespodziewanie zrobiłem życiówkę. Równie dobrze pobiegli moi znajomi.

Bieg oceniam pozytywnie, trasa fajna, choć z uwagi na pogodę, nie było łatwo, dobrze zlokalizowane punkty z wodą i gąbkami, przyzwoite oznaczenia trasy. Jedyny poważny mankament to organizacja depozytów. Worki z osobistymi rzeczami biegaczy bez ładu i składu zostały wrzucone do furgonetek, które ze startu pojechały na metę. Po biegu okazało się, że sam muszę znaleźć swój worek. Przez ponad pół godziny grzebałem w czarnych torbach, szukając swojego numeru. Byłem zły i cała ta sytuacja odebrała mi radość z wyniku.

Tego samego dnia wieczorem wybraliśmy się do Mdiny, żeby pospacerować uliczkami tego urokliwego miasta. Podróż miejskim autobusem trwała ponad godzinę, ale trudy dojazdu zrekompensował nam pyszne ciasta jakie zjedliśmy w małej kawiarni zlokalizowanej na starym mieście. To była taka mała nagroda za dobry bieg. Mdinę zdecydowanie polecam, urocze miejsce.

Z kolei następnego dnia udaliśmy się na wyspę Gozo położoną na północny zachód od Malty. Na Gozo płynie się promem z miejscowości Cirkewwa do portu w miasteczku Mgarr, rejs trwała ok. 30 min. Po Gozo poruszaliśmy się wycieczkowym autobusem, który zawoził nas do ciekawszych miejsc. Niestety padało cały dzień, więc zwiedzanie nie sprawiało mi takiej przyjemności jak zazwyczaj. Gozo jest wyspą dużo bardziej zieloną niż Malta, mieszkańcy zajmują się głównie uprawą pomidorów i ziemniaków, żyją też z turystyki, choć poza sezonem turystów na Gozo było jak na lekarstwo. Bardzo podobała mi się stolica wyspy, miasto Victoria, pełne urokliwych, ciasnych uliczek. Pojechaliśmy także nad zatokę Dwejra, gdzie podziwialiśmy pięknie ukształtowane klifowe wybrzeże wyspy, wraz z Lazurowym Oknem, czyli wielkim łukiem skalnym, wyglądającym niczym rama okienna z widokiem na Morze Śródziemne.

We wtorek – pożegnanie z Maltą i powrót do domu.

To był bardzo udany wyjazd, zarówno biegowo, jak i towarzysko. Po raz kolejny przekonałem się, że turystyka biegowa to świetne połączenie, a jak doda się do tego dobre towarzystwo, to udany wyjazd gwarantowany. Polecam Maltę na biegowo, naprawdę warto!