„Dekada, która zmieniła polskie
bieganie” – takie hasło promowało 10. PZU Półmaraton Warszawski. Rzeczywiście, coś w tym jest, rozbiegała nam się Polska przez te
10 lat. Bieganie stało się sportem niezwykle popularnym, modnym, nikt już się
nie dziwi widząc dziewczyny biegające w kolorowych strojach, czy facetów w
obcisłych spodniach. Bieganie jest cool, czasami mam wrażenie, że aż za bardzo,
że bardziej liczą się lajki na fajsie, gadżety, kolorowe ciuchy, niż sama
przyjemność z biegania. Mimo to cieszę się, że ludzie biegają, nawet jeśli jest
to trochę na pokaz, zawsze lepsze to, niż siedzenie przed telewizorem.
Ale wróćmy do niedzielnego
półmaratonu. Długo nie mogłem się zdecydować, czy wystartować czy nie. Jedni
zachęcali, drudzy odradzali. Ostatecznie zapisałem się. Mam sentyment do tego
biegu, od niego wszystko się zaczęło. Równo dwa lata temu, po kilku miesiącach
przygotowań, pobiegłem swój pierwszy półmaraton, to wtedy złapałem bakcyla. Miałem
całkiem niezły czas jak na pierwszą połówkę 01:34:44.
Poza tym w tegorocznej
edycji półmaratonu podobała mi się nowa trasa – szybka, z jednym trudniejszym
podbiegiem, no i z niepowtarzalną szansą pobiegnięcia odcinkiem Trasy
Łazienkowskiej. Myślę, że zmiana przebiegu trasy w związku z zamknięciem Mostu
Łazienkowskiego, paradoksalnie wyszła warszawskiej połówce na dobre.
Organizacja całej imprezy stała
na wysokim poziomie. Pakiet startowy szybko i bez kolejki odebrałem na
Stadionie Narodowym, tam też zlokalizowane było Expo. Bardzo pozytywnie oceniam
też organizację miasteczka biegowego, pomimo, że ogarniecie tego wszystkiego było
dość trudne, gdyż część obiektów znajdowała się na Placu Piłsudskiego (m.in. depozyty),
a meta i zaplecze z nią związane – na Placu Teatralnym. Mimo to wszystko
działało bez zarzutu.
Na starcie nie było tłoku, a
trasa, jak już pisałem, miała zdecydowanie szybki charakter i była dobrze oznaczona.
Mile zaskoczyli mnie warszawscy
kibice, których było całkiem sporo na trasie, w szczególności na jej ostatnich
kilometrach. Ciągle nie jest to Berlin, gdzie całe miasto celebruje bieg, ale
myślę, że powoli Warszawiacy zaczynają czuć ten klimat.
A jak mi się biegło? Krótko i na
temat – super. To był mój dzień, mój bieg. Czułem się dobrze, miałem cel, byłem
skoncentrowany, zachowałem chłodny umysł. To wszystko i oczywiście treningi,
przyniosło rezultaty. Planowałem złamać 1:23, a wbiegłem na metę z czasem
01:21:51. Pamiętam moment, kiedy zza zakrętu wyłoniła się meta, zegar
pokazywał, że ciągle mam szansę złamać 1:22, pognałem ile sił w nogach i
udało się. Jestem bardzo zadowolony.
Było to piękne wydarzenie. Za
miesiąc kolejne – Orlen Warsaw Marathon, oby równie udane jak wczorajsze. Czeka mnie blisko miesiąc ciężkiego treningu, wchodzę w etap bezpośredniego
przygotowania startowego. Trzymajcie kciuki!
A to ja na 20 km (Mateusz dzięki za zdjęcie):