Rotterdam Maraton już za mną. Pomimo
walki, nie udało mi się zrealizować planu i złamać trzech godzin, zabrakło
niewiele, bo raptem 30 sek. Na metę wbiegłem z czasem 3:00:29, na pocieszenie
zrobiłem życiówkę, ukończyłem zawody o 12 sek. szybciej niż w ubiegłorocznym
Orlen Warsaw Marathon.
Czy ten bieg to porażka? Nie
ukrywam, że nie jestem zadowolony, jednak nie rozpatruję tego jako porażki,
lecz jako kolejne biegowe doświadczenie, z którego powinienem wyciągnąć wnioski
na przyszłość.
Ale zacznijmy od początku. Plan
treningowy wykonałem zgodnie z założeniami. Był obóz biegowy w Międzyzdrojach,
były długie wbiegania po 30 km, w lutym i w marcu biegałem do pracy, dzięki
czemu zwiększyłem kilometraż do ok. 100 km tygodniowo. Biegałem dużo siły
biegowej, sporo interwałów, robiłem dużo sprawności. Nie biegałem biegów
ciągłych, często stosowanych w treningu maratońskim. Być może podczas kolejnych
przygotowań warto włączyć ten element do
treningu, muszę to skonsultować z Trenerem.
Mentalnie też byłem w miarę
przygotowany. Po doświadczeniach gdyńskiego półmaratonu, gdzie zjadał mnie
stres, tym razem starałem się opanować emocje i podszedłem do maratonu w miarę
spokojnie. Oczywiście stres był, jednak nie paraliżujący.
Nie mogę również narzekać na
trasę, ani na pogodę podczas biegu. Trasa idealna, płaska, wzdłuż niej tysiące
kibiców dopingujących biegaczy. Pogoda była także bez zarzutu – słońce, lekki
wiatr, temperatura ok. 15°C.
Gdy analizuję przebieg maratonu
widać dokładnie, że do 35 km biegłem mniej więcej w tempie 4,12, w miarę
spokojnie i lekko. Kryzys pojawił się na 35 km, dopadła mnie niemoc, nogi
zrobiły się jak z kamienia i moje tempo spadło do 4,24. Nie udało mi się przezwyciężyć
kryzysu i przyspieszyć, dopiero na ostatnim kilometrze biegłem szybciej,
osiągając tempo 4,06. Niestety, było już za późno. Wpadłem na metę zmęczony,
widząc zegar wskazujący 3 godziny i coś tam… Ech, nie tak miało być L
Czułem się mocno wyczerpany,
bolały mnie nogi, chciało mi się pić. Dostałem medal, napój i zrezygnowany
poszedłem odebrać plecak z depozytu. W głowie pojawiła się myśl: „nigdy więcej
maratonu”. Jednak nie na długo, tego samego dnia, pomimo tego, że nie mogłem
chodzić, siadać, wstawać, byłem cały obolały, podjąłem decyzję, że w tym roku,
jesienią raz jeszcze zmierzę się z maratonem i powalczę o dwójkę z przodu J
Maratończykom gorąco polecam
Rotterdam. Przez jeden weekend w roku miasto żyje bieganiem, mieszkańcy nie narzekają
tak jak w Polsce, a czerpią z maratonu przyjemność i satysfakcję. Niezwykle
żywiołowo dopingują biegaczy na trasie. Kilka razy zupełnie nieznane mi osoby
wykrzykiwały moje imię zapisane na numerze startowym, co było bardzo miłe i
zaskakujące. Trasa, tak jak wspominałem jest płaska, ale dość zróżnicowana –
start zlokalizowany jest w centrum miasta, przy ratuszu, dalej biegnie się
przez kolejne dzielnice Rotterdamu, tereny portowe, parki, a następnie wraca
się do centrum, znów w okolice ratusza, gdzie znajduje się meta. Lubię biegać
za granicą i wszystkich do tego zachęcam.
A poniżej ja na Expo, wskazuję palcem swoje imię i nazwisko na liście uczestników maratonu:
Potwierdzam, Rotterdam to super maraton, wspominam go pozytywnie od A do Z. I ta atmosfera w mieście, pobiegłoby się jeszcze:)
OdpowiedzUsuńGratuluję życiówki, cóż, nie zawsze się udaje, trójka musi poczekać do jesieni!