W minioną niedzielę brałem udział
w organizowanym po raz pierwszy PZU Gdynia Półmaraton. Plany miałem ambitne,
liczyłem, że uda mi się złamać 1:21, pojawiła się też myśl zaatakowania 1:20,
wszystko jednak spaliło na panewce. Na metę dobiegłem z czasem 1:25:07, a zatem
zdecydowanie poniżej moich możliwości i oczekiwań.
Co się stało, co zawiodło, przecież
mocno trenuję, więc powinienem być mięśniowo i fizycznie dobrze przygotowany do
biegu. Sądzę, że przede wszystkim zawiodła głowa. Wydaje się to irracjonalne,
ale dość mocno denerwowałem się przed tymi zawodami. W nocy nie mogłem spać,
przewracałem się z boku na bok leżąc w hotelowym łóżku. Nie opuszczała mnie
myśl o porannym starcie. Do tego mocno doskwierała mi przypadłość, o której nie
będę szerzej pisał, a która często towarzyszy nam w stresujących sytuacjach… Chodziłem
do toalety wielokrotnie. Rano, gdy wstałem z łóżka, nie czułem się wypoczęty. W
przekonaniu, że nie jestem w dobrej formie utwierdziła mnie rozgrzewka, którą
wykonywałem tak trochę na pół gwizdka. Z takim nastawieniem trudno o efektywną
walkę na półmaratonie.
Ponadto trasa gdyńskiego
półmaratonu nie należała do najłatwiejszych, o czym jednak wiedziałem wcześniej.
Sporo przewyższeń, niestrome, ale długie podbiegi (ul. Świętojańska), do
pokonania kilka wiaduktów. Pogoda także nie było sprzyjająca, odczuwalna
temperatura w okolicach 3°C, do tego silne podmuchy wiatru utrudniające bieganie.
To wszystko złożyło się na dość
mizerny wynik. Trudno, nie zawsze będą życiówki i dobre rezultaty. Dla mnie
ważne jest, że przetarłem się przed kwietniowym maratonem w Rotterdamie, poza
tym podczas biegu nie czułem żadnego dyskomfortu ze strony stawu skokowego i
Achillesa, z którymi borykałem się jeszcze nie tak dawno.
Wnioski, jakie nasunęły mi się po biegu, to przede wszystkim
pozytywne nastawienie przed zawodami. Zdaję sobie sprawę, że z fizjologią nie
wygram, organizm będzie się bronił przed dużym wysiłkiem, mimo to, muszę sobie
tłumaczyć, że jestem dobrze przygotowany do startu i wszystko się uda. A nawet
jeśli nie, to świat się nie kończy na jednych zawodach i będą kolejne.
Co do organizacji gdyńskiego półmaratonu, to nie większych
zastrzeżeń. Pakiet odebrałem w Gdynia Arena szybko i sprawnie. W skład pakietu
wchodził poręczny plecak, numer startowy, napój energetyczny, a na mecie każdy
biegacz otrzymywał ładny medal i recovery bag z wodą, jabłkiem i posiłkiem
regeneracyjnym. Miasteczko biegowe, start, meta były dobrze zorganizowane. Bez
kolejek i przeciskania się dotarłem na linię startu. Jedyny mankament to punkty
nawadniania, były tylko trzy. W mojej opinii to za mało, jestem zdania, że
punkt z piciem powinien być zlokalizowany co 5 km.
PZU Gdynia Półmaraton był moim pierwszym startem w tym roku,
a jednocześnie przetarciem przed Rotterdamem. Do maratonu pozostało nieco ponad
dwa i pól tygodnia. Czeka mnie jeszcze kilka mocniejszych treningów, potem
odpoczynek i start w maratonie w królestwie tulipanów i wiatraków.
A poniżej – moje ostatnie susy przed metą gdyńskiego
półmaratonu: