czwartek, 14 kwietnia 2016

Rotterdam Marathon

Rotterdam Maraton już za mną. Pomimo walki, nie udało mi się zrealizować planu i złamać trzech godzin, zabrakło niewiele, bo raptem 30 sek. Na metę wbiegłem z czasem 3:00:29, na pocieszenie zrobiłem życiówkę, ukończyłem zawody o 12 sek. szybciej niż w ubiegłorocznym Orlen Warsaw Marathon.

Czy ten bieg to porażka? Nie ukrywam, że nie jestem zadowolony, jednak nie rozpatruję tego jako porażki, lecz jako kolejne biegowe doświadczenie, z którego powinienem wyciągnąć wnioski na przyszłość.

Ale zacznijmy od początku. Plan treningowy wykonałem zgodnie z założeniami. Był obóz biegowy w Międzyzdrojach, były długie wbiegania po 30 km, w lutym i w marcu biegałem do pracy, dzięki czemu zwiększyłem kilometraż do ok. 100 km tygodniowo. Biegałem dużo siły biegowej, sporo interwałów, robiłem dużo sprawności. Nie biegałem biegów ciągłych, często stosowanych w treningu maratońskim. Być może podczas kolejnych przygotowań  warto włączyć ten element do treningu, muszę to skonsultować z Trenerem.

Mentalnie też byłem w miarę przygotowany. Po doświadczeniach gdyńskiego półmaratonu, gdzie zjadał mnie stres, tym razem starałem się opanować emocje i podszedłem do maratonu w miarę spokojnie. Oczywiście stres był, jednak nie paraliżujący.

Nie mogę również narzekać na trasę, ani na pogodę podczas biegu. Trasa idealna, płaska, wzdłuż niej tysiące kibiców dopingujących biegaczy. Pogoda była także bez zarzutu – słońce, lekki wiatr, temperatura ok. 15°C.

Gdy analizuję przebieg maratonu widać dokładnie, że do 35 km biegłem mniej więcej w tempie 4,12, w miarę spokojnie i lekko. Kryzys pojawił się na 35 km, dopadła mnie niemoc, nogi zrobiły się jak z kamienia i moje tempo spadło do 4,24. Nie udało mi się przezwyciężyć kryzysu i przyspieszyć, dopiero na ostatnim kilometrze biegłem szybciej, osiągając tempo 4,06. Niestety, było już za późno. Wpadłem na metę zmęczony, widząc zegar wskazujący 3 godziny i coś tam… Ech, nie tak miało być L

Czułem się mocno wyczerpany, bolały mnie nogi, chciało mi się pić. Dostałem medal, napój i zrezygnowany poszedłem odebrać plecak z depozytu. W głowie pojawiła się myśl: „nigdy więcej maratonu”. Jednak nie na długo, tego samego dnia, pomimo tego, że nie mogłem chodzić, siadać, wstawać, byłem cały obolały, podjąłem decyzję, że w tym roku, jesienią raz jeszcze zmierzę się z maratonem i powalczę o dwójkę z przodu J


Maratończykom gorąco polecam Rotterdam. Przez jeden weekend w roku miasto żyje bieganiem, mieszkańcy nie narzekają tak jak w Polsce, a czerpią z maratonu przyjemność i satysfakcję. Niezwykle żywiołowo dopingują biegaczy na trasie. Kilka razy zupełnie nieznane mi osoby wykrzykiwały moje imię zapisane na numerze startowym, co było bardzo miłe i zaskakujące. Trasa, tak jak wspominałem jest płaska, ale dość zróżnicowana – start zlokalizowany jest w centrum miasta, przy ratuszu, dalej biegnie się przez kolejne dzielnice Rotterdamu, tereny portowe, parki, a następnie wraca się do centrum, znów w okolice ratusza, gdzie znajduje się meta. Lubię biegać za granicą i wszystkich do tego zachęcam. 

A poniżej ja na Expo, wskazuję palcem swoje imię i nazwisko na liście uczestników maratonu:


wtorek, 22 marca 2016

PZU Gdynia Półmaraton

W minioną niedzielę brałem udział w organizowanym po raz pierwszy PZU Gdynia Półmaraton. Plany miałem ambitne, liczyłem, że uda mi się złamać 1:21, pojawiła się też myśl zaatakowania 1:20, wszystko jednak spaliło na panewce. Na metę dobiegłem z czasem 1:25:07, a zatem zdecydowanie poniżej moich możliwości i oczekiwań.

Co się stało, co zawiodło, przecież mocno trenuję, więc powinienem być mięśniowo i fizycznie dobrze przygotowany do biegu. Sądzę, że przede wszystkim zawiodła głowa. Wydaje się to irracjonalne, ale dość mocno denerwowałem się przed tymi zawodami. W nocy nie mogłem spać, przewracałem się z boku na bok leżąc w hotelowym łóżku. Nie opuszczała mnie myśl o porannym starcie. Do tego mocno doskwierała mi przypadłość, o której nie będę szerzej pisał, a która często towarzyszy nam w stresujących sytuacjach… Chodziłem do toalety wielokrotnie. Rano, gdy wstałem z łóżka, nie czułem się wypoczęty. W przekonaniu, że nie jestem w dobrej formie utwierdziła mnie rozgrzewka, którą wykonywałem tak trochę na pół gwizdka. Z takim nastawieniem trudno o efektywną walkę na półmaratonie.

Ponadto trasa gdyńskiego półmaratonu nie należała do najłatwiejszych, o czym jednak wiedziałem wcześniej. Sporo przewyższeń, niestrome, ale długie podbiegi (ul. Świętojańska), do pokonania kilka wiaduktów. Pogoda także nie było sprzyjająca, odczuwalna temperatura w okolicach 3°C, do tego silne podmuchy wiatru utrudniające bieganie.

To wszystko złożyło się na dość mizerny wynik. Trudno, nie zawsze będą życiówki i dobre rezultaty. Dla mnie ważne jest, że przetarłem się przed kwietniowym maratonem w Rotterdamie, poza tym podczas biegu nie czułem żadnego dyskomfortu ze strony stawu skokowego i Achillesa, z którymi borykałem się jeszcze nie tak dawno.

Wnioski, jakie nasunęły mi się po biegu, to przede wszystkim pozytywne nastawienie przed zawodami. Zdaję sobie sprawę, że z fizjologią nie wygram, organizm będzie się bronił przed dużym wysiłkiem, mimo to, muszę sobie tłumaczyć, że jestem dobrze przygotowany do startu i wszystko się uda. A nawet jeśli nie, to świat się nie kończy na jednych zawodach i będą kolejne.  

Co do organizacji gdyńskiego półmaratonu, to nie większych zastrzeżeń. Pakiet odebrałem w Gdynia Arena szybko i sprawnie. W skład pakietu wchodził poręczny plecak, numer startowy, napój energetyczny, a na mecie każdy biegacz otrzymywał ładny medal i recovery bag z wodą, jabłkiem i posiłkiem regeneracyjnym. Miasteczko biegowe, start, meta były dobrze zorganizowane. Bez kolejek i przeciskania się dotarłem na linię startu. Jedyny mankament to punkty nawadniania, były tylko trzy. W mojej opinii to za mało, jestem zdania, że punkt z piciem powinien być zlokalizowany co 5 km.

PZU Gdynia Półmaraton był moim pierwszym startem w tym roku, a jednocześnie przetarciem przed Rotterdamem. Do maratonu pozostało nieco ponad dwa i pól tygodnia. Czeka mnie jeszcze kilka mocniejszych treningów, potem odpoczynek i start w maratonie w królestwie tulipanów i wiatraków.

A poniżej – moje ostatnie susy przed metą gdyńskiego półmaratonu:


środa, 16 marca 2016

Uciec kontuzji

Od pewnego czasu goniła mnie kontuzja. Goniła, goniła, była już blisko, ale ostatecznie mnie nie dopadła, przynajmniej mam taką nadzieję. Ale po kolei.

Jakiś czas temu, wracając biegowo z pracy, musiałem gwałtownie zatrzymać się przed przejściem dla pieszych, gdyż z impetem wjechał na nie samochód, którego kierowca zupełnie nie zwracał uwagi na przechodniów. Niefortunnie wykręciłem prawą stopę i poczułem przeszywający ból w stawie skokowym. Chyba coś tam sobie naderwałem. Stopa bolała mnie przez kilka dni, smarowałem ją maścią przeciwzapalną. Ból nie był bardzo dokuczliwy, więc kontynuowałem treningi.

Sytuacja pogorszyła się w trakcie obozu w Międzyzdrojach. Na skutek intensywnych treningów, pod koniec wyjazdu ból stał się coraz bardziej dokuczliwy. Na domiar złego odezwał się prawy Achilles. Noga napuchła, a ścięgno podczas ruchu wydawało charakterystyczny skrzeczący dźwięk. Szczerze powiedziawszy byłem nieźle przestraszony, bałem się, że rozwinie się z tego coś poważnego i diabli wezmą dotychczasowe przygotowania do maratonu. Dzięki uprzejmości trenerów kilka razu skorzystałem z terapii polem magnetycznym, do tego po każdym treningu moczyłem nogi w morzu – taka naturalna krioterapia. Dodatkowo nadal smarowałem bolące miejsca maścią przeciwzapalną.

Po powrocie z obozu nie biegałem przez kilka dni. Tak się złożyło, że złapałem lekkie przeziębienie, więc i tak nie mógłbym biegać. Po czterodniowej przerwie wyszedłem na lekki trening, staw skokowy i Achilles bolały nadal. Coraz bardziej się niepokoiłem. Na kolejne dwa dni odpuściłem bieganie, nogi codziennie moczyłem w roztworze soli iwonickiej. Dodatkowo zmieniłem buty. Po dwóch dniach wyszedłem na trening, było dużo lepiej, nic nie bolało. Mimo to czułem się niepewnie i biegałem bardzo ostrożnie. Podczas kolejnych treningów też nic się nie działo. Kamień spadł mi z serca, uspokoiłem się. W minioną niedzielę w ramach maratońskich przygotowań zrobiłem ponad 30 km, z tego kilka ostatnich w tempie maratońskim, wszystko było ok.

A zatem co się stało? Myślę, że źródłem kontuzji był uraz jakiego doznałem podczas gwałtownego zatrzymania się przed przejściem dla pieszych, nadwyrężyłem lub naciągnąłem któryś mięsień czy ścięgno. Zbagatelizowałem to. Już wtedy powinienem zrobić przerwę i zastosować kąpiele solankowe. Na skutek intensywnych treningów w Międzyzdrojach rozwinął się stan zapalny. Sądzę, że kolejną przyczyną kontuzji mogły być stare buty. W moich Nikeach zrobiłem blisko 1200 km, siadła w nich amortyzacja. Buty nie absorbowały już tak dobrze wstrząsów, które przenosiły się na stopę. Dlatego też sytuacja poprawiła się, gdy założyłem nową parę. I ostatnia sprawa: regeneracja. Dlatego tak ważne po intensywnych treningach są odpoczynek, solanki, basen i inne formy regeneracji.

Wygląda na to, że udało mi się uciec kontuzji. Jednak cała ta sytuacja nauczyła mnie jak bardzo trzeba uważać i nie bagatelizować nawet drobnych urazów.

W najbliższą niedzielę startuję w PZU Gdynia Półmaraton. To będą moje pierwsze zawody w tym sezonie, a jednocześnie ważny sprawdzian przed Maratonem w Rotterdamie. Będę próbował złamać 1:21. Trzymajcie mocno kciuki!

środa, 2 marca 2016

Zimowy obóz w Międzyzdrojach

Po blisko roku, po raz kolejny wziąłem udział w obozie biegowym w Międzyzdrojach. Miasto to stało się dla mnie swoistą biegową Mekką, miejscem gdzie mocno pracuję nad formą a jednocześnie odpoczywam od pracy i tego wszystkiego co zostało w Warszawie.

Plan obozu był podobny jak w minionych latach. Każdy dzień zaczynaliśmy porannym spacerem po plaży, śniadanie, potem odpoczynek i pierwszy trening. Po treningu obiad, czas wolny a następnie drugi trening. Kiedy byliśmy już odpowiednio zmęczeni wracaliśmy na kolację, a wieczorem, przy kuflu piwa rozmawialiśmy, graliśmy w gry planszowe, integrowaliśmy się. Tak spędzony dzień to dla mnie wyjątkowo przyjemna rutyna.

Z odbytych treningów, szczególnie dwa zapadły mi w pamięci: czwartkowe minutówki 15 x 1 min, biegane w trzech seriach po pięć oraz sobotnie długie wybieganie do Gazoportu w Świnoujściu. Minutówki biegaliśmy mocno, ostatnie w tempie poniżej 3.20, zaś wycieczka biegowa do Gazoportu to była czysta przyjemność, spokojna praca tlenowa, przy słonecznej, aczkolwiek rześkiej pogodzie.

Niestety na skutek intensywnych treningów złapałem lekką kontuzję Achillesa, najprawdopodobniej jakiś rodzaj zapalenia. Ścięgno napuchło i przy chodzeniu dało się słyszeć charakterystyczny dźwięk, który można określić jako skrzypienie. Od razu zastosowałem zimne okłady a także smarowałem kontuzjowane miejsce maścią przeciwbólową i przeciwzapalną. Dodatkowo dzięki uprzejmości trenerów korzystałem ze specjalnego urządzenia do leczenia kontuzji sportowych. Nogę umieszczałem w specjalnej tubie wytwarzającej pole magnetyczne, co przyspieszało gojenie. Dzięki tym wszystkim zabiegom udało mi się wyleczyć kontuzję w ciągu kilku dni i praktycznie nie odczuwam już żadnego dyskomfortu.


Na długo zapamiętam ten wyjazd. Bieganie było intensywne. Muszę przyznać, że wróciłem z obozu zmęczony i potrzebowałem kilku dni na odpoczynek. Liczę, że wybiegane kilometry i treningi przyniosą efekty podczas wiosennych startów. Jednak Międzyzdroje to nie tylko bieganie, choć właśnie tej dyscyplinie wszystko jest podporządkowane, ale także czas spędzony z przyjaciółmi, świetna atmosfera i miejsce w którym można odpocząć i oderwać się od codzienności. 

A poniżej leczenie kontuzji i nasza ekipa przed Gazoportem w Świnoujściu :)



niedziela, 14 lutego 2016

Bieganie do pracy

Biegacz amator nie ma łatwego życia. Jeśli chcę pobiec maraton poniżej 3 godzin, powinienem zwiększyć kilometraż do 90 – 100 km tygodniowo. Jak pogodzić to z pracą i codziennym życiem? To trudne, trzeba szukać jakiegoś kompromisowego rozwiązania. Z początkiem lutego zacząłem więc biegać do pracy. Z domu do pracy mam około 12,50 km, co w obie strony daje 25 km, a jeśli jeszcze dołożę do tego tzw. trening właściwy (najczęściej rytmy), który wykonuję w drodze powrotnej, to mam około 30 km. I tak dwa razy w tygodniu. Dzięki temu mam 60 km, zostaje jeszcze 40 km, które powinienem wybiegać na pozostałych trzech treningach. Z tym nie ma problemu. Bieganie do pracy pozwoliło mi zwiększyć objętość kilometrową, a jednocześnie zaoszczędzić czas, a także pieniądze, gdyż pokonuję trasę na nogach a nie samochodem. Sprytne J

Trasę z domu do pracy mam całkiem przyjemną. Biegnę Saską Kępą, Mostem Poniatowskiego, Powiślem, dalej Polami Mokotowskimi, ulicą Banacha, skręcam w Grójecką, następnie Bakalarska, Łopuszańska i już jestem w pracy. Cała trasa zajmuje mi ok. 1 godz 10 min. Wygląda to tak:


Jakie będą tego efekty? Przekonam się za niecałe dwa miesiące. Maraton w Rotterdamie zbliża się wielkimi krokami.

Z cyklu podróże. Właśnie wracam z Krakowa. Wyrwałem się z Warszawy na weekend. Wczoraj spacerowałem po Startym Mieście, a dziś zwiedzałem słynną Kopalnie Soli w Wieliczce. Przez blisko 3 godziny pokonałem kilkaset schodów i kilka kilometrów podziemnych korytarzy, poznając ciekawą historię kopalni i podziwiając solne rzeźby i wykopaliska.


Oczywiście nie obyło się bez porannego biegania. Wstałem po 7.00 i we mgle przebiegłem 14 km wzdłuż Wisły. Kraków ma całkiem niezłe warunki do biegania, trzeba będzie przyjechać tu kiedyś na jakieś zawody. 

poniedziałek, 8 lutego 2016

Weekend w COS Cetniewo

W zeszłorocznym Biegnij Warszawo męska ekipa Allianz Running Team zajęła pierwsze miejsce w klasyfikacji drużynowej. W nagrodę otrzymaliśmy od organizatora biegu voucher na weekendowy pobyt w jednym z ośrodków COS. Długo zastanawialiśmy się którą lokalizację wybrać, ostatecznie zdecydowaliśmy się na Ośrodek Przygotowań Olimpijski Cetniewo. Ośrodek znajduje się we Władysławowie, tuż przy plaży. Na 19ha zlokalizowane są różne obiekty sportowe, m.in. stadion lekkoatletyczny, boisko piłkarskie, boisko wielofunkcyjne, kryta pływalnia i inne. Tu naprawdę można poczuć sportowego ducha.

Z Warszawy wyruszyliśmy w piątek do południa i po ponad pięciu godzinach jazdy samochodem dotarliśmy na miejsce. Rozlokowaliśmy się w pokojach i ruszyliśmy na pierwszy trening. Zrobiliśmy 8 km rozbiegania, potem lekka rozgrzewka, a na koniec mocne minutówki. Ostatnie z nich biegaliśmy w tempie 3.15. Po treningu zaliczyliśmy jeszcze basen. 

Piątkowy trening był wprowadzeniem do sobotnich wyczynów. Zamierzaliśmy przebiec 30km. Po sobotnim śniadaniu poleżeliśmy w łóżkach przez półtorej godziny, żeby wszystko ładnie ułożyło się w brzuchach i o godz. 10.30 ruszyliśmy na długie wybieganie. Za trasę obraliśmy niebieski szlak prowadzący z Władysławowa do Jastrzębiej Góry. Nie obyło się bez przygód, gdyż po pierwszych kilometrach zgubiliśmy się. Szybko jednak wróciliśmy na szlak. Przez pierwsze 10 km trasa była bardziej spacerowa niż biegowa, kilka razy biegliśmy odcinkami plaży, wspinaliśmy się schodami na klif, trochę biegliśmy lasem. Na tym etapie średnie tempo oscylowało wokół 5.40, więc była to bardzo spokojna praca tlenowa. W takim tempie dobiegliśmy do słynnego kamienia w Jastrzębiej Górze, który wyznacza najbardziej wysunięty na północ punkt polskiej granicy. Stamtąd wróciliśmy wzdłuż drogi łączącej Jastrzębią Górę z Władysławowem. Ten odcinek biegłem już szybciej, w średnim tempie 5.05. Z Władysławowa pobiegliśmy w kierunku Półwyspu Helskiego. Na trzeciej dziesiątce mocno przyspieszyłem, ostatnie 3 km biegłem w tempie zbliżonym do 4.30. Dzięki takiemu rozłożeniu prędkości wyszedł mi idealny bieg z narastającą prędkością. Zmęczony, ale zadowolony dotarłem do ośrodka. Szybki prysznic, obiad i dwugodzinna drzemka. Po odpoczynku poszliśmy jeszcze na basen. O dziwo pływało mi się bardzo lekko, do tego spędziłem kwadrans w jacuzzi. Po tak intensywnym dniu sen zmorzył mnie szybko i krótko po 22.00 byłem już w łóżku. Zawsze gdy jestem nad Bałtykiem śpię rewelacyjnie. To pewnie efekt zmęczenia po treningu, ale z pewnością też świeżego, pełnego jodu powietrza.

W porównaniu z sobotnią 30tką, niedzielny trening to była pestka. Dzień był piękny, zrobiło się ciepło, świeciło słońce. Bałtyk w takiej zimowo – wiosennej scenerii wygląda niesamowicie.  Pobiegliśmy w kierunku Helu, zrobiliśmy 8 km rozbiegania, elementy, a na koniec rytmy 10x100m. Przebieżki robiliśmy w porcie we Władysławowie, wśród rybackich kutrów. Smacznym obiadem w stołówce Ośrodka zakończyliśmy nasz biegowy weekend.

Bardzo lubię takie wypady, szczególnie jeśli mogę je spędzić wśród przyjaciół z którymi nadaję na podobnych falach. Narzucamy sobie jakiś rygor, chcemy potrenować, wykorzystać czas na przygotowania do zaplanowanych biegów. Nikt z tym nie dyskutuje, nikt się nie wyłamuje. Dzięki takiej dyscyplinie i założeniom trenujemy efektywnie, dążymy do naszych celów, ale też znajdujemy czas na wieczorne pogaduchy przy piwie. Oby więcej takich wyjazdów.


COS Cetniewo zdecydowanie polecam. Ośrodek oferuje profesjonalne zaplecze sportowe, a po ciężkim treningu można pójść na pływalnie lub skorzystać z odnowy biologicznej. Pokoje są schludne, a jedzenie zdrowe i smaczne. Całość dopełnia piękne położenie nad Bałtykiem i malownicze szlaki i trasy w kierunku Helu lub Jastrzębiej Góry. 





niedziela, 31 stycznia 2016

Plany na 2016 rok

Wydawałoby się, że zima to okres w którym biegacze jak niedźwiedzie zapadają w sen zimowy. Nic bardziej mylnego. Zimowe miesiące, to okres intensywnych przygotowań do wiosennych startów. Stara biegowa zasada mówi, że ten kto przepracuje zimę, na wiosnę zbiera tego efekty w postaci nowych rekordów.

W tym roku postawiłem przed sobą dwa główne cele – pobiec maraton poniżej trzech godzin, a w półmaratonie złamać 1:20. Oba cele są w zasięgu moich możliwości. Zeszłoroczny Orlen Warsaw Marathon przebiegłem w czasie 03:00:40, a zatem do złamania trzech godzin pozostało 41 sekund. Jednakże mój apetyt jest trochę większy. Trener sugeruje, że powinienem zaatakować 2:50:00. Nie ma co ukrywać, to bardzo ambitny cel.  Zobaczymy jak ułożą się treningi. Maraton biegnę 10 kwietnia w Rotterdamie. Bieg ten niewątpliwie sprzyja biciu rekordów, trasa jest płaska, pogoda najczęściej odpowiednia, choć Rotterdam leży nad morzem, więc może trochę wiać. Dużym atutem jest też atmosfera biegu i mocny doping.

Na trzy tygodnie przed maratonem chcę wystartować w PZU Gdynia Półmaraton. Będzie to swoiste przetarcie przed królewskim dystansem. Moja życiówka w półmaratonie to 01:21:36, ustanowiłem ją w zeszłorocznym BMW Półmaratonie Praskim. W Gdyni raczej nie będę biegł na czas poniżej 1:20, biciu rekordów nie sprzyja trasa ze sporymi przewyższeniami. Może uda mi się zbliżyć do 01:21. Na półmaratonie skupię się w drugiej połowie roku. Tradycyjnie będę chciał pobiec BMW Półmaraton Praski i tu powalczę o czas poniżej 1:20. Trasa biegu zazwyczaj jest płaska, jedynym mankamentem może być upał, tak jak to było w zeszłym roku.

W 2016r będę chciał również poprawić swój czas na dystansie 10 km. Moja życiówka to 36:59, którą ustanowiłem na Biegu Powstania Warszawskiego, przy wymagającej trasie i w deszczu. Chciałbym zbliżyć się do 35 min.

Z egzotycznych biegów, na zakończenie sezonu, 23 października pobiegnę półmaraton w indyjskim mieście Bengaluru. To trzecia co do wielkości indyjska metropolia, położona w południowej części półwyspu. Podobnie jak zeszłoroczny półmaraton w Hawanie, bieg w Bengaluru będzie dla mnie niezwykłą przygodą i wielkim przeżyciem. Nie znam jeszcze bliższych danych dotyczących tej imprezy, jedno jest pewne, będzie gorąco, więc nie liczę na jakiś spektakularny wynik, choć różnie bywa. Być może niesiony indyjską muzyką, rodem z Bollywood, przekroczę metę z super czasem.

Tak w zarysie wyglądają moje plany na ten rok. W porównaniu do 2015r postanowiłem ograniczyć ilość startów, do tych kilku najważniejszych, a skupić się na treningach. Poza tym muszę pamiętać o regeneracji. Po starcie w zawodach zamierzam każdorazowo dawać mojemu organizmowi kilka dni na odpoczynek i dojście do siebie.